23 lipca, we wtorek ruszyłyśmy z pomocą komunikacji miejskiej w godzinach wczesnopopołudniowych z Prokocimia w stronę Wieliczki. Sprytnie już po drodze wypatrzyłyśmy znaki na Dobczyce, tam też więc z udziałem własnych nóg się kierowałyśmy.
Jagódka z Jagódką w Wieliczce |
Choć miejsce było dość nieszczególne, czas mijał, a nas (tzn przynajmniej mnie) ogarniało już lekkie zwątpienie, życzliwi panowie zajmujący się składaniem blaszanych garaży (w całej Polsce, a nawet w Europie!) specjalnie dla nas zawrócili i zaoferowali podwóz. I to jak szczęśliwie - jechali dokładnie tam, gdzie i my się wybierałyśmy! Gdy pytali o cel naszej podróży było ich w aucie dwóch, a po zawróceniu - został jeden... - tak myślałyśmy. Dopóki z góry nie odezwał się drugi głos. Jak się okazało, w tym sprytnym aucie można było wejść na takie jakby poddasze do spania nad kierowcą, gdzie też specjalnie dla nas wywędrował jeden z życzliwych kolegów. W miłej atmosferze, wzbogacając naszą wiedzę z zakresu składania garaży i mijając urocze widoki zza okna dojechaliśmy do Jodłownika (który to sąsiaduje z "garażowym zagłębiem" ;) ), gdzie czekała na nas Gosia.
Na najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego ruszyłyśmy z Przełęczy Rydza-Śmigłego.
Na naszym zielonym szlaku była piękna pogoda, doborowe towarzystwo i zbiory leśnej (?) mięty po drodze.
Dotarłyśmy do uroczej polanki z łagodnie szumiącymi, jasnymi trawami. Stąd już niedaleko do celu naszej mikrowyprawy.
Widoki z wieży na Mogielicy były przepiękne... (Co było trudne do określenia przy poprzedniej wizycie).
A nawet samo schodzenie z wieży pełne radości ;) (pomimo - a może właśnie, paradoksalnie: dzięki - kłującemu bólowi nogi..)
oryginalna kapliczka na Mogielicy |
Po naszym rozbiciu namiotu i uzbieraniu gałązek słońce postanowiło rozpocząć zachodzenie za horyzont. Pożegnałyśmy więc je z mogielickiej wieży.
Mimo, że żadna z nas nie była nigdy harcerką, wspaniale poradziłyśmy sobie w walce o ogień.
A księżyc był tuż po pełni...
nocny widok z wieży |
Rano obudziło nas skrzeczące pianie koguta ;) - w sam raz, by przywitać się ze wschodzącym słońcem.
rano pięknie widoczne były Tatry! |
Mogielicka wieża nie zawiodła ani razu - przy każdej wizycie na niej niesamowicie wiał wiatr...
O poranku, oczywiście, także. Nasz pierwotny plan z noclegiem na deskach wieży widokowej nie powiódł się ;), za to tuż po wschodzie słońca ogrzewałyśmy się cudownymi widokami i wniesionymi na górę śpiworami.
Na śniadanie zeszłyśmy (Gosia zleciała na nietoperzych skrzydłach) na polankę, gdzie już przed świtem ciężko pracowali zbieracze jagód (zwanych także borówkami).
Nasza ławeczka z widokiem na Tatry...
błogi odpoczynek w borówkach... |
Mentos - The Freshmaker! :P |
I spotkałyśmy przy śniadaniu taką oto koleżankę... |
Były też bańki mydlane... |
...i ostatnie tęskne spojrzenia przy opuszczaniu tego miejsca |
Nadszedł czas pakowania się...
...i ruszyłyśmy w powrotną drogę!
Po drodze spotkałyśmy opuszczony dom...
... i przepyszne, czerwone porzeczki!
Gdy już zeszłyśmy w doliny posiliłyśmy się wyborną strawą w Zajeździe Mogielica.
W powrocie z Jurkowa pomógł nam miły pan, który zatrzymał się tuż przy jaskrawożółtym domu (z obowiązkowymi małymi lwimi posągami przy bramie...). Jechał dalej w stronę Gosi, więc pożegnałyśmy się i dzielnie łapałyśmy stopa we wspaniałym, wręcz stworzonym do tego miejscu.
Niestety... Ludzie z Dobrej nie okazali się tak dobrzy, jak się spodziewałyśmy. Po dłuższym czasie i lekkiej presji wywołanej padającą baterią w komórce i porą, która już nadeszła, zrezygnowane wsiadłyśmy w końcu do nadjeżdżającego busa w stronę Mszany Dolnej. Stamtąd kawałek podwiozła nas bardzo sympatyczna dziewczyna i udzieliła kilku cennych rad i wskazówek. Niestety, do Krakowa wjechałyśmy już busem...
Nie zniechęcamy się jednak na dłużej! ;)
Z mnóstwem pomysłów i zapałem zajedziemy stopem w jeszcze niejedno miejsce... :)
wszystkie zdjęcia z naszej mikrowyprawy na Mogielicę: tutaj